Polacy w zaklętym kręgu zarobków. Homo sovieticus.
Drugi z serii trzech… to ten spowodował, że znalazłem się w TOP 10 Linkedin 2018.
W poprzednim artykule napisałem o pewnych patologiach polskiego rynku pracy, skupiłem się głównie na mitach, dyskryminacji oraz na świadomych i nieświadomych błędach popełnianych przez część rekruterów i środowiska HR. Nie wszystkie zagadnienia rozwinąłem, temat jest naprawdę złożony i nie na jedną publikację. W tym artykule chciałbym zwrócić uwagę na nieco inne niepokojące zjawisko.
Osoby szukające pracy i biorące udział w procesach rekrutacyjnych jako kandydaci (poza branżą IT, to już wiemy) na pewno wielokrotnie spotkały się (ja również) ze sporym dysonansem pomiędzy oczekiwaniami, a oferowanymi zarobkami. Zapewne wielu z Was nieraz trafiło na rozmowę rekrutacyjną gdzie dochodziło do obfitej interakcji między kandydatem i rekruterem, menadżerem lub właścicielem. Poruszane były wszystkie możliwe wątki, jednak temat zarobków spychany był na sam koniec. Osoba rekrutująca nagadała się za wszystkie czasy, kandydat dostał zadyszki, a tu nagle wielkie zdziwienie. Godzina lub dwie uroczej pogawędki kończy się niesmacznym rozczarowaniem, bo oferowana potencjalna pensja to nie dajmy na to 5500, lecz dziwnym trafem 3700 lub nawet mniej (luźny przykład). Tak, to jeden z argumentów na to, żeby o zarobkach rozmawiać na wstępie, nie na sam koniec. Jeszcze pół biedy, gdy różnica w zarobkach oczekiwanych, a oferowanych to tylko pewna „górka”. Gorzej, gdy oferowane zarobki nie starczą na przeżycie, a rozbieżności są rzędu 200-300%. Tak, to nie żart. W dobie tak zwanego rynku pracownika oferowane pensje często nie starczą na egzystencję, często koszt wynajęcia mieszkania to pół pensji lub więcej. Oczywiście jest to kolejny dowód na brak rynku pracownika w Polsce w ujęciu ogólnym.
To chyba polska niepisana tradycja, żeby kwestie najważniejsze zostawiać na koniec. Wszak po co zaoszczędzić cenny czas rekrutera i kandydata. Czas to niby pieniądz, choć w takich sytuacjach z mocnym naciskiem na niby. Takie praktyki komplikują proces rekrutacji, dają pozorne oszczędności, przyczyniają się do fali hejtu jaki spływa na rekruterów i HR-owców, budują negatywny candidate experience. Kandydat też człowiek i pamięć ma, w sensie, że pamięta i opowiada innym, a opinia jest potem powielana. Część środowiska HR z uporem maniaka broni stanowiska, że pieniądze nie są najważniejsze, wciskając kandydatom różny pop psychologiczny kit (socjotechniczne sztuczki), tak jakby ludzie chodzili do pracy jedynie po niekończącą się motywację i rozwój osobisty. Zdarzają się też posępni rekruterzy, którzy twierdzą, że rozmowa o pieniądzach na początku rozmowy to straszne „faux pas” i że to oznaka braku kultury. Otwarte negocjacje nie świadczą o braku kultury drogie misiaczki. Jeszcze inni stosują sztuczkę mającą na celu wywołanie zwątpienia w kandydacie i mówią, że powiem ci ile jesteś wart, gdy ocenię co potrafisz. Straszni są to żartownisie przyznam. Oczywiście ocena jest na koniec subiektywnie niska, daje to takiemu „cwaniakowi” dodatkową przewagę negocjacyjną, a kandydatowi zwątpienie.
Żadne z powyższych zachowań nie ma związku ani z logiką, ani ze zdrowym rozsądkiem, ani z kulturą biznesową. Świetnym przykładem dżentelmeńskiego podejścia do tematu są Brytyjczycy, którzy podają najczęściej widełki zarobkowe już w ogłoszeniu, podają stawkę za godzinę, tydzień lub rok pracy. Tak się robi w kraju o dojrzałym kapitalizmie, gdzie nikogo nie dziwi fakt, że praca to usługa, a pracodawca kupuje tę usługę od pracownika. Tam też nikogo nie dziwi, że ludzie chodzą do pracy, żeby zarabiać pieniądze. Wzajemne zrozumienie tych prostych faktów pozwala uniknąć wielu zbędnych nieporozumień, w prostocie przekazu jego siła. W Polsce temat zarobków i swobodnej na ten temat dyskusji na rozmowie kwalifikacyjnej (i nie tylko) to dalej najczęściej temat tabu, obwarowany dziwacznymi rytuałami.
Muszę teraz uogólnić, z góry przepraszam wszystkich fajnych i uczciwych pracodawców, jednak w polskiej przestrzeni i relacji pracodawca-pracownik ciągle tkwi jakiś problem. Można odnieść wrażenie, że spora cześć pracodawców pomimo dynamicznych zmian na rynku pracy utkwiła w latach 90-tych. Utkwiła tam mentalnie. Pomimo mitu rynku pracownika pracownik w wielu branżach dalej jest traktowany jak zło konieczne. „Pracownik to ktoś kto będzie się lenił, obijał, jest roszczeniowy i jeszcze chce za to pieniądze. Co za bezczelność, nie dość, że dam mu łaskawie pracę, to jeszcze mam mu płacić” – to jeszcze dość częste podejście pracodawcy do pracownika w naszym kraju. Pracownik, który ma jasno określone oczekiwania i chce dobrze zarabiać najczęściej bywa nazywany „roszczeniowym”. Jak to możliwe, że fioletowy jednorożec sukcesu, który kończył nowoczesne kapitalistyczne studia, często na prywatnej uczelni w odmętach swej niby nowoczesnej duszy ma w dalszym ciągu odciśnięte piętno homo sovieticusa i co gorsza ten homo sovieticus często gra pierwsze skrzypce. Jest to specyficzna mieszanka nawyków rodem z dawnego ustroju i okresu transformacji. Odnośnie mitycznego rynku pracownika problem z siłą roboczą mają firmy, które źle płacą. Firmy, które dobrze płacą nie narzekają na niedobór pracowników. Polskie firmy narzekające na niedobory pracownicze nie szukają pracowników, tylko bardzo tanich pracowników i to właśnie te firmy wraz z agencjami pracy i pewną częścią środowiska HR tworzą propagandowe opowieści o rynku pracownika w Polsce.
Współczesna propaganda nie próżnuje, tak jak i nie próżnowała ta z czasów PRL-u. Niestety współczesna jest wielowymiarowa i jest znacznie bardziej złożona niż poprzednia. Tamta służyła głównie celom politycznym. Obecna pochodzi z różnych źródeł. W tą polityczną zagłębiać się nie chcę, bo to nie czas i miejsca na to. Za to warto choć wspomnieć o tej dotyczącej rynku pracy, a ta kwitnie w najlepsze. Ma ona często na celu wykreowanie sielankowego wizerunku jakiegoś pracodawcy lub całego rynku (kraju lub rejonu), tak, żeby odciągnąć uwagę od innych nieco bardziej istotnych aspektów dla kandydatów, jak chociażby kwestii zarobków, pieniędzy czy standardów pracy.
W nawale tego socjotechnicznego agresywnego oddziaływania jakaś część Polaków zapomniała, że pracuje się głownie dla pieniędzy, a przynajmniej z tego powodu pracować muszą zwykli zjadacze chleba. Chyba komuś na tym zależy, żeby Polacy wierzyli w ten często przekłamany przekaz odwracający uwagę od sedna sprawy. To paradoks, bo mamy przecież obecnie ustrój oparty o gospodarkę rynkową (kapitalistyczną) i rzekomy rynek pracownika, więc teoretycznie ludzie powinni zacząć się cenić (nie mam na myśli tylko rzadko spotykanych specjalistów, oni są dobrze opłacani zawsze i wszędzie).
Na zakończenie chciałbym jeszcze nadmienić, że ktoś, kto godzi się na niskie zarobki przyczynia się do psucia rynku pracy, szkodząc w ten sposób innym. To nie jest tylko tak, że winę za złe nawyki ponoszą jedynie pracodawcy, czy rekruterzy. Ponoszą ją także kandydaci, którzy podejmują pracę za nieuczciwie niskie stawki. Pieniądze i zarobki nie powinny być tematem tabu, trzeba odważnie i bez skrępowania o nich mówić. Jest to temat naturalny i oczywisty niestety wzbudza w dalszym ciągu zbyt wiele zupełnie niepotrzebnych kontrowersji. Myślę, że dobrym sposobem na naprawę tego stanu rzeczy jest bojkotowanie miejsc i ludzi którzy szerzą złe praktyki w tym zakresie. Mówienie otwarcie o pieniądzach oszczędza czas i zmniejsza pole do nadużyć czy manipulacji. Jeśli pracodawca lub rekruter tego tematu unika lub go odwleka oznacza to, że z pewnością coś jest nie tak.
Zalety podawania widełek zarobkowych – artykuł.
LINK:
https://dobryhr.eu/czy-warto-podawac-widelki-zarobkowe-w-ogloszeniach-o-prace-sprawdz-juz-dzis/
Autor: Jakub Iciaszek
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wesprzyj autora poprzez patronat.